Recenzja filmu

Transformers: Przebudzenie bestii (2023)
Steven Caple Jr.
Elżbieta Kopocińska
Anthony Ramos
Dominique Fishback

Holy Motors

"Przebudzenie bestii" ogląda się raczej bezboleśnie. Regularne skoki między kolejnymi lokacjami czy prostymi dylematami bohaterów napędzają tempo akcji bez nudy, a robotyczne inwokacje o duszy,
Holy Motors
Zdawałoby się, że Paramount powinien twardo trzymać się planu na odświeżenie franczyzy o autach-robotach z kosmosu. "Bumblebee" sprzed kilku lat zapowiadał napawający optymizmem restart; skala zmniejszyła się do treściwego minimum, Michael Bay oddał reżyserski stołek perspektywicznemu Travisowi Knightowi, a poważna saga o zabawkach marki Hasbro stylistycznie osadziła się sprytnie w modzie na ejtisową nostalgię spod znaku "Stranger Things". Włodarze studia trafnie zdiagnozowali wówczas główny kłopot serii. "Transformersy" szybko stały się własną autoparodią, rzeczą z jednej strony, być może, wyraziście autorską, z drugiej – totalnie nieprzystającą do gustów współczesnego widza, zmęczonego krindżowym patosem, trąbami jerychońskimi i stawką większą niż życie. W tym sensie niepozorny "Bumblebee" był odświeżającym strzałem w dziesiątkę, ale i jednoznacznym zobowiązaniem wobec publiki, wiarygodną (bo obliczoną w Excelu) obietnicą zmiany kierunku. Mija kilka lat. Wchodzisz na salę, rozsiadasz się w kinowym fotelu, a z ekranu wita cię monolog o Unicronie, przepotężnym Bogu zjadającym planety. 


Mam wrażenie, że "Transformers: Przebudzenie bestii", wbrew nadziejom resztek fanów, postanowił zresetować franczyzę nieudanym schematem "Ligi Sprawiedliwości": niby od nowa, ale już kulminacja; niby epizod zapoznawczy, ale już wymagający największej mobilizacji. Poza pomysłem na odnowę marki, film zapożycza niestety od brata bliźniaka spod loga DC także strukturalne rozwiązania. Najnowsza odsłona koncentruje się na szukaniu błyszczących znajdziek (w tym wypadku dwóch pomarańczowych kryształów, tworzących wspólnie epicko brzmiący "klucz transprzestrzeni"), nauce współpracy w grupie silnych osobowości i zatrzymaniu wielkiego promienia wystrzelonego w niebo przez bezwzględnych złoczyńców. Ostentacyjne narzędzie "kopiuj-wklej" Hasbro wykorzystuje tu jako idealną przestrzeń reklamową. Poza znanymi już dobrze autobotami w "Transformers: Przebudzeniu bestii" pojawia się więc nie tylko nowa frakcja antagonistów, ale i grupa Maximali, robo-zwierząt, z wielkim gorylem na czele bandy. Każdy do kupienia w sieci sklepów Smyk po wyjściu z multipleksu. Każdy też, rzecz jasna, jedynie z odpryskami jakiejkolwiek osobowości schowanej za stalowym niewzruszeniem i skłonnością do ekspozycyjnych gawęd. Dobrzy muszą skumać się z dobrymi, żeby zatrzymać złych. Wszystko w takt łupania metalu o metal i gloryfikacji siły działania razem.


Zanim zacznie się kosmiczna napierdzielanka "Przebudzenie bestii" miewa regularne przebłyski czegoś do powiedzenia, głównie za sprawą (w końcu!) niebanalnego osadzenia postaci ludzkich. Bohatera zmęczonego Marka Wahlberga zastępuje nowy sympatyczny protagonista Noah Diaz (Anthony Ramos); niegdyś obiecujący wojskowy technik, obecnie bezrobotne serducho rozbitej rodziny, próbujące wszelkimi metodami zdobyć środki na wyleczenie młodszego brata. Wyeksploatowane przez niedawny spin-off lata 80. reżyser przewija do roku 1994. "Przebudzenie bestii" ogniskuje przede wszystkim problem systemowej dyskryminacji latysonów i moralne obciążenie nieosiągalnej ekonomicznie służby zdrowia. Zasygnalizowane na początku społeczne diagnozy mają oczywiście służyć kontekstowemu osadzeniu postaci w historii, w praktyce jednak szybko przestają mieć jakiekolwiek znaczenie – stawką jest w końcu ratunek planety, wobec którego prywatne rozterki muszą zejść na dalszy plan. Zalążki skomplikowania zostają więc wyparte przez białą kartką żołnierskiej odwagi. Podobnie zresztą z czasem akcji. Tak jak w przypadku "Bumblebee'ego" nostalgiczny smrodek ejtisów przynosił konkretne stylistyczne konsekwencje, tak w najnowszych "Transformers" nijaka bezczasowość wytrącana jest jedynie podźwiękującym gdzieś w tle Wu-Tang Clanem czy Tribe Called Questem. Z energią lat 90. "Przebudzenie bestii" dzieli głównie duchowe pokrewieństwo z "Dniem Niepodległości" czy "Armageddonem", ale traktowanie tego jako świadomą stylizację byłoby raczej dobrodusznym fikołkiem. Od lat cała seria "Transformers" jest bowiem sagą odnoszącą wprost do klasyków spod znaku "Hitu na sobotę" albo poprawioną komputerowo inkarnacją kina dawno minionego, którego kopię na kasecie VHS Marty McFly mógłby nam przywieźć swoim DeLoreanem DMC-12. 


"Przebudzenie bestii" nie zatrzymuje tej tendencji. To film, który jakimś cudem wymknął się fali blockbusterowej samoświadomości i z nabożnością cytuje "Park Jurajski", "E.T." czy "Indianę Jonesa", pewnie przy aprobacie uśmiechniętej facjaty Stevena Spielberga, niezmiennie pełniącego funkcję producenta wykonawczego serii. Siermiężny patos zdoła od czasu do czasu przetrącić tutaj Mirage, osamotniony luzak w grupie autobotów (na nieszczęście wielu, mówi jednak głosem Pete'a Davidsona), ale Steven Caple Jr., do spółki z brygadą aż pięciu scenarzystów, stara się zrobić wszystko, żeby było jasne, że kosmiczny obiad złożony z Ziemi to serio poważna sprawa. Jego praca reżyserska przy projekcie stanowi kolejną zagadkę nowych "Transformers".

Nakręcony przez niego "Creed 2" stał przede wszystkim zniuansowanym portretem psychologicznym i rewelacyjną choreografią walk. W "Przebudzeniu bestii" zapomniał własnego abecadła, stając się rzemieślnikiem na uwięzi apodyktycznego studia. Sekwencje akcji, pocięte niemiłosiernie przez narwanego montażystę, więcej mają z dezorientującej jatki niż angażujących starć tytanów. Na placu boju połapać się w tonach przerzucanego złomu pomaga tylko wyczulenie na kolorystkę. Ekscytujące bywają natomiast dobrze znane z serii "Mortal Kombat" "finiszery" – a to ktoś urwie komuś mechaniczną głowę, a to inny rozerwie na pół żelaznego gladiatora. Roboty robią to zwykle z obowiązkowym monologiem tryumfu, trochę na nutę "Buahaha, jestem potężniejszy niż ty!"; te podniosłe mowy będą zresztą główną formą ich ekspresji. Cienie charakterologicznych różnic widz będzie mógł dojrzeć jedynie na konkretnych nośnikach transformacji. Prosty schemat skojarzeń: goryl będzie przywódczy, orlica – mądra, a wyścigówka po tuningu – narwana. Więcej niż streszczone w jednym haśle podsumowanie jest niepotrzebne – budowaniem charakteru na kosmicznej opozycji zajmiemy się, gdy odsuniemy Unicrona od władzy.


Najdziwniejsze, że w obliczu tych wszystkich mankamentów "Przebudzenie bestii" ogląda się raczej bezboleśnie. Regularne skoki między kolejnymi lokacjami czy prostymi dylematami bohaterów napędzają tempo akcji bez nudy, a robotyczne inwokacje o duszy, ojczyźnie i obowiązku potrafią dać perwersyjną kpiarską przyjemność. Gorzej, że nadzieje były przecież inne. Miała być reżyserska świeżość, jest Michael Bay z Shutterstocka. Miało być nowe otwarcie, jest intergalaktyczne kazanie. Biorąc pod uwagę niespełnione obietnice, obawiam się jednak o postępującą transformerską laicyzację. 
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones